Przylecieliśmy do Barcelony w listopadowe południe.
Spodziewałam się szoku klimatycznego, ale był tylko szoczek, a i
to wyłącznie pierwszego dnia, potem robiło się coraz chłodniej.
Tydzień później spacerowaliśmy po mieście w tych samych kurtkach,
które służyły nam w listopadowej Polsce.
03/11, czwartek - pierwszy dzień pobytu był równocześnie pierwszym
(albo zerowym) dniem Euroconu. Przyjechaliśmy lotniskowym autobusem
wprost na Plaça de Catalunya, przestronny plac w centrum miasta,
wypełniony fontannami, pomnikami, roślinnością, gołębiami i turystami.
Zresztą, żeby się nie powtarzać - w Barcelonie turyści wypełniają
dosłownie wszystko. Niezbyt dziwię się chłodnym uczuciom Barcelończyków
do wielonarodowej stonki. Z Plaça de Catalunya było dosłownie parę
kroków do naszego pierwszego lokum - hotelu Catalonia Plaça Catalunya
przy Carrer de Bergara. Hotel ociekał pozłotą i ozdobami, a jedyną
jego zaletą była bliskość do centrum konwentowego - Centre de Cultura
Contemporania de Barcelona (CCCB) przy Carrer de Montalegre. Centrum
konferencyjne składało się z dwóch przestronnych, nowoczesnych budynków
połączonych przejściem podziemnym. W najbliższym sąsiedztwie miejscowa
młodzież grała w piłkę i ćwiczyła kroki taneczne na dziedzińcu.
Pierwszym konwentowym punktem miała być sesja autografowa Brandona
Sandersona w dość oddalonej od CCCB księgarni Gigamesh (Librería
Gigamesh). W drodze do księgarni zajrzeliśmy do słynnego (może pominę
"słynne" do końca tej relacji, bo przez tydzień nie zdążyliśmy
zobaczyć chyba niczego, co nie jest słynne...) Palau de la Música
Catalana - sali koncertowej, produktu katalońskiego modernizmu początku
XX wieku autorstwa architekta (jednego ze hmm... słynnej katalońskiej
trójcy) Lluísa Domenech i Montaner. Następnie obejrzeliśmy od zewnątrz
Casa Calvet przy Carrer de Casp - naszego pierwszego Gaudiego. Wczesne
dzieło, uznawane za najbardziej stonowane i zachowawcze, nosi jednak
charakterystyczne, rozpoznawalne cechy stylu. Położony niedaleko
plac Plaça de Tetuan ozdabia 12-metrowy pomnik doktora Bartomeu
Roberta, burmistrza miasta w końcu XIX w. Pomnik został sfinansowany
ze zbiórki publicznej jako wyraz uznania Katalończyków dla pracy
i poświęcenia lekarza i polityka, którego rzeźbę otaczają alegorie
symbolizujace zarówno sztuki, jak ruch niepodległościowy Katalonii.
Projektantem jest Lluís Domenech i Montaner. Plac przecina szeroka
ulica Gran Via de les Corts Catalanes. Właśnie tu 7 czerwca 1926
wpadł pod tramwaj przechodzący nieuważnie przez ulicę 73-letni Antoni
Gaudi, a że był biednie odziany i bez dokumentów, nie rozpoznano
go i w szpitalu potraktowano jak żebraka, wskutek czego dwa dni
później zmarł. Co oczywiście budzi refleksję, na ile inaczej wyglądałaby
dziś Sagrada Familia, gdyby nie ten nieszczęsny tramwaj. Pewnie
niewiele...
04/11, piątek - drugi dzień pobytu, a pierwszy pełny konwentu upłynął
oczywiście w CCCB, tylko wieczorem był czas na przechadzkę po La
Rambla, nawet po ciemku zapełnionej turystami i lepem na nich w
postaci kiosków z pamiątkami. Ciekawe co pomyślałby Gaudi na widok
wszelkich wariacji na temat jego prac, sprzedawanych za ciężkie
euro cudzoziemcom? Podeszliśmy pod Palau Güell - jedno z typowych
dzieł Gaudiego, rezydencję wybudowaną na zlecenie jego najważniejszego
protektora, przemysłowca Eusebiego Güella w latach 1886-88, przy
poprzecznej do Rambli ulicy Carrer Nou de la Rambla. Wieczór zakończyliśmy
piwem w miejscu, które również znalazło się na mojej liście zwiedzania,
choć z zupełnie innego powodu. Bar Mendizábal znajduje się przy
równoległej do Rambli Carrer de la Junta de Comerç i zawdzięcza
swoją nazwę osobie Juana Álvareza Mendizábala, liberalnego premiera
Hiszpanii i ministra skarbu podczas panowania Izabeli II. Choć premierował
niecały rok, wsławił się dekretem o nacjonalizacji i sprzedaży majątków
kościelnych.
05/11, sobota - trzeci dzień pobytu, drugi konwentu, który połknął
nas w całości, wypluwając jedynie wieczorem do centrum handlowego
El Triangle, niepozbawionego akcentów fantastycznych.
06/11, niedziela - czwarty dzień pobytu, ostatni dzień konwentu,
a zarazem dzień naszej przeprowadzki do innego, pokonwentowego lokum.
Owoc premierowej i jak dotąd jedynej współpracy z portalem AirBnB
oraz polecenia przez znajomą tancerkę tego konkretnego mieszkania.
"Artistic cozy flat" przy Carrer dels Morabos, 4 przystanki
metra od Plaça de Catalunya, należy do polskiej emigrantki Ani,
artystki wyrabiającej maski. Ania jeździ do pracy (sklepu z maskami)
rowerem i ma grubiutkiego, puchatego białego kocurka Chichona. Mieszkanko
jest wybitnie "cozy", pokoik gościnny malutki, a łazienka
jeszcze mniejsza, jednak to nie w pompatycznym pozłacanym hotelu,
ale właśnie u Ani wyspałam się pierwszy raz w Barcelonie.
Ponieważ przewieźliśmy bagaże z rana, postanowiliśmy, korzystając
ze zmiany lokalizacji punktu wyjściowego, odwiedzić kilka hmm...
słynnych miejsc w okolicy. Podjechaliśmy metrem do stacji Paral-lel,
która jest też przystankiem kolejki szynowej na górę Montjuic (Żydowskie
Wzgórze). Góra jest raczej płaska i pobudowano na niej przez lata
mnóstwo różnych budowli, jak zamek Castell de Montjuic, Palau Nacional
(siedziba Narodowego Muzeum Sztuki Katalońskiej, jednego z miejsc,
których nieodwiedzenia żałuję) czy Stadion Olimpijski. Oraz ogrody
z mnóstwem bujnej zieleni. Oczywiście roztacza się z niej piękna
panorama miasta, od parku rozrywki na górze Tibidabo aż po kolorowy
wieżowiec Torre Agbar i wybrzeże. Powyżej przystanku końcowego kolejki
szynowej zaczyna się kolejka linowa, którą można dotrzeć na sam
szczyt góry, niestety nie skorzystaliśmy z niej z braku czasu. Zatem
po powrocie "na dół" odszukaliśmy kolejny punkt z listy
- kościół i klasztor Sant Pau del Camp z XII wieku (zawierający
także starsze elementy z VII-VIII w.). Pochowano w nim Wilfreda
Włochatego, katalońskiego władcę z IX w., z którego osobą wiąże
się legenda o powstaniu herbu i flagi Katalonii (cztery czerwone
pasy to krwawe smugi, nakreślone przez króla Karola II krwią umierającego
z ran na polu bitwy Wilfreda). Niestety to ciekawe miejsce widziałam
także wyłącznie z zewnątrz, ale może kiedyś uda mi się tam wrócić.
Za Avenida del Paral-lel zaczyna się średniowieczna dzielnica Raval,
kiedyś ciesząca się złą sławą z powodu prostytucji i przestępczości,
a obecnie przejawiająca ambicje artystyczne. Atrakcją okolicy jest
stojąca w parku wielka figura kota autorstwa Kolumbijczyka Fernando
Botero. Zakupiony w 1987 przez Radę Miasta, kocur tułał się po mieście,
szukając stałego miejsca aż do 2003, kiedy znalazł je przy nowowybudowanej
Rambla del Raval. Kochają go wszyscy, przez co trudno zrobić mu
zdjęcie bez choćby jednego przytulonego człowieka :)
Od jednej Rambli przeszliśmy w pobliże drugiej, tej najważniejszej
(będącej tak naprawdę ciągiem pięciu "Rambli" o różnych
nazwach). Wróciliśmy do Palau Güell, żeby w świetle dziennym podziwiać
kolowe mozaikowe "szyszki" na jego szczycie. Podobno Gaudi
używał do okładania swoich dzieł potłuczonych naczyń ceramicznych,
a kiedy nie miał tego, czego potrzebował, kazał tłuc całe zastawy.
Po drugiej stronie Rambli znajduje się Plaça Reial, plac zaprojektowany
przez architekta Francesca Daniela Molina i Casamajó w XIX w. w
całości wraz z budynkami. Zdobi go żelazna fontanna z Trzema Gracjami
oraz 6-ramienne latarnie projektu Gaudiego. Idąc Ramblą w stronę
Plaça de Catalunya musimy nastapić na wielką okrągłą mozaikę zajmującą
środek deptaka. To dzieło Joana Miró - Pla de l'Os. Na wysokości
mozaiki znajduje się dom Casa Bruno Cuadros, który można poznać
po smoku i parasolkach na fasadzie. Jest to były sklep z parasolami,
udekorowany w stylu modernistyczno-orientalnym przez Josepa Vilaseca
w końcu XIX w.
Dzień zakończyliśmy powrotem do CCCB na ceremonię zamknięcia Euroconu.
Dla mnie był to znak rozpoczęcia całych trzech dni poświęconych
wyłącznie miastu.
07/11, poniedziałek - piąty dzień pobytu. Metro do stacji Jaume
I, która stanowi doskonały punkt początkowy wszystkich tras zwiedzania
centrum miasta. Tego dnia zaczęliśmy na kocią nutę - od śniadaniowego
piwa w Cat Bar (vegan, co ciekawe) przy Carrer de la Boria. Wystrój
wnętrza zakocony do maksimum (dużo zdjęć jest w galerii Kocie Motywy),
wybór piw też bardzo sympatyczny. Po wyjściu z baru przeszliśmy
na Carrer de la Princesa i odwiedziliśmy naszą gospodynię Anię w
sklepie Arlequi Mascares, zapełnionym najróżniejszymi maskami, od
weneckich po kocie mordki. Carrer de Montcada, odchodząca prostopadle
od Princesy, to mająca początek w XII wieku wąska ulica domów i
pałacyków średniowiecznych, renesansowych i barokowych z kamiennymi
wewnętrznymi dziedzińcami. Znajdują się na niej także liczne galerie
sztuki. Ulica prowadzi do gotyckiej bazyliki Santa Maria del Mar,
projektu Berenguera de Montagut. Ponieważ budowano ją tylko 55 lat
(w XIV wieku), zachowuje jako jedyna czysty styl gotyku katalońskiego.
Dalej leży Pla del Palau, a na nim klasycystyczny (ponoć w środku
gotyk, ale chyba nie wpuszczają turystów, w każdym razie nie próbowaliśmy)
budynek giełdy La Llotja i dalej ulica Passeig d'Isabel II z ogromną,
zajmującą cały kwartał klasycystyczną kamienicą "indianosa"
Josepa Xifré - Porxos den Xifré z XIX w. z zasługującymi na szczególną
uwagę dekoracjami ściennymi ukazującymi jak pan Xifre wzbogacił
się handlem z Ameryką Południową (skrzynie towaru ładowane przez
cherubinki noszą monogram właściciela - JX). Poza tym znajdziemy
na nich portrety odkrywców Nowego Świata i obowiązkowe alegorie.
W jednym z mieszkań kamienicy mieszkał Pablo Picasso z rodziną,
kiedy przybył do Barcelony w 1895. Dalej przy tej samej ulicy znajduje
się dworzec kolejowy Estacio de Franca, a za nim Parc de la Ciutadella.
Jest to 70-akrowy park, powstały w miejscu zburzonej znienawidzonej
przez Katalończyków fortecy wzniesionej przez Filipa V po zdobyciu
miasta na początku XVIII w. Kiedy kilkanaście lat po ostatecznym
wyburzeniu fortecy w Barcelonie odbyła się Wystawa Światowa, do
budynków pozostałych na terenie parku dołączyły nowe obiekty, zbudowane
specjalnie na tę okazję, m.in. mocno wybujała fontanna Cascada,
zaprojektowana przez Josepa Fontsére przy niewielkim udziale nieznanego
studenta architektury - Antoniego Gaudi. Niedaleko, na terenie zoo,
stoi inna, znacznie delikatniejsza fontanna, która stanowi jeden
z symboli miasta - marmurowa i tajemnicza Dama z parasolką. Oczywiście
zoo też odwiedziliśmy i ma ono osobną podstronę w galerii Rozmaitości
- Ogrody Zoologiczne. Tu wspomnę tylko, że nie jest to najlepsze
zoo jakie widziałam. Kiedy opuściliśmy zoo, powitał nas konny pomnik
generała Prima, a za nim budynek Parlamentu Katalonii, wspomniana
już Cascada, dziwna rzeźba mamuta (popularne tło do zdjęć) i w końcu
zamek Castell dels Tres Dragons. Po opuszczeniu parku ulica Passeig
de Lluis Companys doprowadziła nas do Łuku Triumfalnego, zbudowanego
oczywiście także z okazji Wystawy Światowej w 1888, przez Josepa
Vilaseca i Casanovas, jako główne wejście na tereny wystawowe. I
tam zastał nas zachód słońca.
08/11, wtorek - szósty dzień pobytu. Zmiana okolicy. Dzielnica Eixample
czyli Nowe Miasto, teren zaprojektowany i zabudowany w zorganizowany
sposób w XIX w. w stylu secesji. Wizjonerski projekt Ildefonsa Cerdy
- symetryczne ulice i kwadratowe domy o ściętych rogach, które tworzą
ośmiokątne placyki-skrzyżowania. Pierwszy na liście - hmm... słynny
i polecany Park Güell. Do niedawna teren publiczny (obecnie najciekawsza
część biletowana, co budzi sprzeciw mieszkańców), złożony z systemu
parków i ozdobnych elementów architektury, jest położony na wzgórzu
Carmel. W całości zaprojektowany i wykonany przez Gaudiego dla jego
mecenasa i przyjaciela Eusebiego Güella w latach 1900-1914. Pomyślany
jako osiedle bogaczy, nieukończony, wykupiony przez miasto. Oblegany
przez turystów. Na pewno piękny i niezwykły, ale jestem pewna, że
daleko nie wszystko widziałam. Obłe oniryczne linie, kolorowe mozaiki
- tak bardzo "gaudiowe"! No i słynna Salamandra, do której
stała kolejka chętnych na selfie. Za mało, za krótko, zbyt pobieżnie.
Chyba w tym miejscu Barcelony odczułam to najmocniej. Potem - z
powrotem do metra i dalej w trasę, do ulicy Passeig de Gracia. To
chyba największe skupienie budynków autorstwa najsłynniejszych architektów
miasta. Ulica znajduje się w centrum Dzielnicy Eixample i jest ponoć
najdroższa w Barcelonie i w całej Hiszpanii. Wszystkie słynne domy
powstały na przełomie XVIII i XIX wieku. Casa Amatller autorstwa
Josepa Puig i Cadafalch, zaraz obok Casa Batlló Gaudiego i Casa
Lleó Morera Lluísa Domenech i Montanera. Nieco dalej chyba najsłynniejszy
Casa Mila Gaudiego z kominami przypominającymi stormtrooperów z
"Gwiezdnych Wojen". Jest jeszcze ze trzy razy tyle, ale
my już dochodzimy do najbliższej stacji metra i jedziemy do Sagrada
Familia. To jest właśnie kolejność, którą zaplanowałam - zobaczyć
inne dzieła Gaudiego, żeby móc spróbować wyobrazić sobie, jak wyglądałaby
bazylika, gdyby Gaudi mógł ją ukończyć. Wiem, że na pewno zupełnie
inaczej. Dla Gaudiego to była ręczna robota, każdy detal był inny,
indywidualny. Jasne, w XXI wieku nie mozna tak budować tak wielkich
obiektów. Ale efekt jest jaki jest - część Gaudiego zapiera dech,
reszta - nie robi wrażenia. Budują tę bazylikę już 90 lat i podobno
mają skończyć w 2026, na setną rocznicę śmierci Gaudiego. Jeśli
dożyję, pojadę tam jeszcze raz, sprawdzić czy Gaudi nie wstał z
grobu - nie miałby daleko, bo jest pochowany w podziemiach.
I tak skończył się nam plan dzienny, a że dzień długi, pojechaliśmy
jeszcze na plażę. Da się ją określić krótko - wielkie palmy, wypasione
jachty i luksusowe wieżowce. Z moich planów wykąpania się w kolejnym
morzu (Balearskim) nic nie wyszło - było zimno i bardzo wietrznie.
Tak bardzo, że gdy nieostrożnie podeszłam zbyt blisko wody, nagła
fala zalała mi buty. Tak więc symbolicznie nogi zamoczyłam... Do
metra wracaliśmy przez Barcelonetę - dzielnicę zbudowaną w XVIII
w. dla pozbawionych domów mieszkańców La Ribery, zburzonej by zrobić
miejsce dla Cytadeli. Trójkątna, położona tuż przy plaży na terenie
niegdyś leżącym pod wodą, kiedyś dzielnica rybaków i żeglarzy, dziś
modna i pełna pubów i restauracji.
09/11, środa - siódmy i ostatni dzień pobytu. Najkrócej - Barri
Gotic, czyli średniowieczne Stare Miasto. Punkt startu - ponownie
Plaça de Catalunya, jakże symbolicznie. I znowu na dobry początek
dnia - kocio. Carrer de Montsio, Casa Marti (modernistyczny projekt
Josepa Puig i Cadafalch) - czyli Els Quatre Gats. Oryginalna kawiarnia
istniała w latach 1897-1903, kiedy to splajtowała, podobno dlatego,
że zarządca Pere Romeu zbyt często pozwalał przyjaciołom balować
za darmo. Cztery Koty to nie koty, ale idiomatyczne wyrażenie katalońskie,
oznaczające byle kogo, psa z kulawą nogą. Mimo to wnętrze obfituje
w wizerunki czterech kotów (patrz galeria Kocie Motywy). Czwórka
przyjaciół: Pere Romeu oraz artyści Ramon Casas i Carbó, Santiago
Rusinol i Miguel Utrillo tworzyli awangardę katalońskiego modernizmu.
Kawiarnia była nie tylko miejscem posiłków, ale także eksponowania
sztuki oraz dyskusji o niej. Podobno właśnie w Els Quatre Gats miała
miejsce pierwsza wystawa 17-letniego Pablo Picasso, a i Antoni Gaudi
bywał tam częstym gościem. W 1978 kawiarnię otwarto ponownie z zachowaniem
oryginalnego stylu i elementów wyposażenia. Jedynie obraz Casasa
przedstawiający jego samego i Romeu na tandemie został zastapiony
kopią.
Następnie, idąc dalej Avinguda del Portal de l'Angel (ulicą pełną
sklepików i butików, jak i cała dzielnica) docieramy do Bazyliki
Santa Maria Del Pi (czyli Święta Maria Sosnowa), XIV-wiecznego kościoła
gotyckiego z rozetą na głównej fasadzie i ośmiokątną 54-metrową
wieżą. Potem przecinamy La Ramblę, by zmienić klimat i zajrzeć na
najsłynniejszy rynek Barcelony, Mercat de Sant Josep de la Boqueria.
Niestety wygląda on bardziej na wystawkę dla turystów, niż prawdziwy
rynek, na którym miejscowi mogą kupić rybę czy warzywa na obiad.
I znowu przez Ramblę, z powrotem ku sercu Barri Gotic. Po drodze
dzielnica żydowska El Call i synagoga przy Carrer de Marlet, a zaraz
potem dochodzimy do Plaça Sant Jaume, przy którym mieszczą się Pałac
Generalitat (siedziba rządu) i Ajuntament (urząd miejski). W bok
od placu odchodzi wąska Carrer del Bisbe z uroczym koronkowym wiszącym
mostkiem Pont del Bisbe. Uliczka prowadzi do Katedry Barcelońskiej
(Catedral de la Santa Creu i Santa Eulalia) - gotyckiej świątyni
i siedziby arcybiskupa. Budowano ją między XIII a XV wiekiem. Nastoletnia
święta - patronka katedry zginęła męczeńsko z rąk Rzymian. Ciało
spoczywa w podziemiach, a w klasztorze stale przebywa 13 białych
gęsi dla uczczenia młodego wieku Eulalii. Niestety pomimo parukrotnego
okrążenia katedry nie udało się znaleźć ukrytej w klasztornym wirydarzu
Font de les Oques czyli Gęsiej Studni.
Ciekawostkę stanowi Portal Sant Lu, położony po przeciwnej do Bisbe
stronie katedry (przy Carrer dels Comtes). Znajdują się na nim dwie
płaskorzeźby ukazujące walkę rycerza ze smokiem: jedna klasyczna,
druga zaś przedstawiająca postać o owłosionych nogach, podejrzanie
przypominającą Wilfreda Włochatego.
A dalej niespodzianka - w budynku przy Carrer del Paradis 10, między
katedrą a Plaça Sant Jaume, schowane w podziemiach, oryginalne trzy
i pół kolumny rzymskiej świątyni Augusta! Trzeba wiedzieć, że tam
są, brak jakiegokolwiek oznakowania. Przy Plaça Nova (tam gdzie
front katedry) - więcej starożytności: brama miejska z I w. p.n.e.,
fragment rzymskiego akweduktu oraz rzymskie mury z III w.
Pomiędzy katedrą a Via Laietana znajduje się Palau Reial Major -
pałac królewski z XI w., była rezydencja hrabiów Barcelony i królów
Aragonii, obecnie siedziba Muzeum Historii Barcelony MUHBA. Na placu
stoi konny pomnik hrabiego Barcelony Ramona Berenguera III.
Poplątane uliczki Barri Gotic doprowadziły nas ponownie do zbiegu
ulic Passeig d'Isabel II i Passeig de Colom. Po drugiej stronie
zaprezentował się dość dziwny symbol Barcelony - El Cap czyli Głowa,
surrealistyczna rzeźba amerykańskiego twórcy z okazji Olimpiady
w 1992.
Tym razem nie zagłębiliśmy się w Barcelonetę, lecz ruszyliśmy Passeig
de Colom w stronę pomnika Kolumba. Po drodze był jeszcze wesoły
rak na nabrzeżu i smutny Admirał Galcerán Marquet na pierwszym żelaznym
pomniku przy Plaça del Duc de Medinaceli. Z daleka widoczny był
60-metrowy pomnik Krzysztofa Kolumba, oczywiście postawiony z okazji
Wystawy Światowej w 1888. Kolumb wskazuje palcem bynajmniej nie
Amerykę, lecz Afrykę, bo ponoć ważniejsze było, żeby stał zwrócony
ku morzu. Daleko w dole pod stopami podróżnika ukazano wiele innych
postaci, władców, odkrywców oraz obowiązkowe alegorie. Wewnątrz
kolumny znajduje się winda dowożąca ciekawskich wysoko w górę do
tarasu widokowego.
Między pomnikiem Kolumba a placem Plaça de les Drassanes mieści
się (w byłych zabudowaniach stoczni Drassanes - swoją drogą to,
jak daleko stoją teraz od brzegu, pokazuje cofanie się wody w ciągu
stuleci) muzeum morskie (Museu Maritim de Barcelona), niestety już
zamknięte. Udało się tylko zajrzeć przez okno oraz na podwórko.
Już w ciemnościach wróciliśmy do naszego cozy mieszkanka niedaleko
Plaça d'Espanya. Niespodziewane pożegnalne przedstawienie dała nam
pobliska Font Magica de Montjuic - Magiczna Fontanna, pluskająca
strugami kolorowo podświetlanej wody do wtóru klasycznej muzyki.
Moltes gracies, Barcelona!
|